Planując moją pierwszą wycieczkę na północ, nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Być może poniższe przemyślenia zachęcą kogoś do odkrycia tego zakątka Hiszpanii. Czas obalić stereotypowy wizerunek tego kraju. Bo północ jest trochę nie z tej ziemi i to dosłownie.
„Podsumowanie” tego, co tu zastałam, pozwolę sobie ująć w poniższych cytatach znalezionych w internecie (zupełnie nie wiem dlaczego, ale wszystko pasuje też do Polski):
“Si aquí hiciese sol, esto sería el paraíso” – “Gdyby świeciłoby tu słońce, byłoby tu jak w niebie”
“En el norte se duerme genial”. – “Na północy śpi się wspaniale” – to dlatego, że temperatury latem nie przekraczają przeważnie 20-25 stopni i da się zmrużyć oko.
“el agua está helada al principio, pero luego está bueníiiiisima”. – to zdanie pasuje też trochę do polskich wakacji nad Bałtykiem, no bo przecież woda w morzu zawsze jest zimna tylko na początku, a potem jest ok :p
“¡Qué bien se come por aquí! Es también muy cierto pero… ¿alguien puede decirme un destino español donde se coma mal? – “Jakież dobre tu mamy jedzonko!” – Z tym się zgodzę, ale w zasadzie… w Hiszpanii nie uświadczysz regionu, gdzie jedzenie dobre nie jest 😀

Santander odwiedziłam już razy dwa, co dodatkowo pokazuje, że naprawdę warto pojechać do Kantabrii. Urzekł mnie jego klimat i krajobrazy, które ma do zaoferowania. Relację z pierwszego wyjazdu przedstawiam poniżej 🙂
Nadzieja umiera ostatnia. Szczególnie jeśli chodzi o prognozę pogody.
Po przylocie, wieczorem, gorączkowo przeglądałam prognozy na najbliższe dni. Telefon mówi: będzie padać. Internet mówi: będzie padać. Udało się, rano nie padało, zaczęło dopiero o godzinie 16.00. Santander w promieniach słońca ujrzałam i muszę przyznać, że całkiem tu przyjemnie.
Jako że miasto znane jest z popularnego banku, rozpoczęłam moją wycieczkę od zobaczenia głównej siedziby Santandera.

Praktycznie na wprost mieści się nowoczesne centrum sztuki, Centro Botín, które ma za zadanie promować kulturę Kantabrii. W środku odbywają się wystawy różnorodnej sztuki, dla mniej ukulturalnionych, można wejść i po prostu napić się kawy w tutejszej kafeterii z widokiem na zatokę 😀


Dla osób, które lubią atrakcje na wysokości, można sobie wyjść na położony na górze centrum taras widokowy. Dla leniwych jest winda, która oferuje zawsze jakieś niespodzianki dźwiękowe w czasie przejażdżki (w końcu to siedlisko sztuki).
Szłam wzdłuż deptaka i radowałam się słońcem. Po drodze minęłam Los raqueros, czyli coś, co jest na zdjęciach każdego turysty, który odwiedził to miasto. Niewiele osób wie, że to pomnik upamiętniający ubogie dzieci z Santandera, które rzucały się do wody w poszukiwaniu na dnie cennych monet wrzuconych tam przez bogatych ludzi. Dla bogaczy nie było to nic szczególnego, wrzucali w ramach swego rodzaju rozrywki, natomiast dla dzieciaków była to szansa na zdobycie jedzenia. Tak więc miejsce nie jest niczym innym, jak pamiątką przypominającą o przeszłości.

Minęłam Puerto Chico, przepełnione małymi łódeczkami i jachtami. W oddali wyrastały góry, na pierwszym planie niższe, pełne zieleni, a dalej skaliste szczyty pokryte śniegiem, na których osiadały leniwie przesuwające się chmury.

Droga wiodła coraz bardziej pod górę, a krajobraz zaczynał się coraz mocniej zielenić. Po prawej stronie rozciągała się Playa de los Peligros („Plaża Niebezpieczeństw”), po której spacerowali powolnie ludzie z psami. Niedługo potem dotarłam do słynnego Półwyspu Magdaleny, na którym mieści się mini zoo z pingwinami, morświnami i fokami.

Im bardziej wchodziłam w głąb, tym mocniejszy wiał wiatr. Dotarłam pod pałac Magdaleny (Palacio Real de la Magdalena), gdzie posiedziałam chwilę na ławce, podziwiając widoki sięgające najmniejszej wyspy w Zatoce Biskajskiej, na której mieści się latarnia, czyli Isla del Mouro.


Otaczał mnie wielki park, pełen sosen i drzew, które akurat gubiły swoje barwne liście. Z trzech stron bezkresny ocean, praktycznie żadnych ludzi i ja. Niesamowite miejsce.

Udałam się w dalszą drogę deptakiem wzdłuż plaży de Camello (jest na niej skała, która podobno przypomina wielbłąda, stąd nazwa). Złapałam autobus, który przewiózł mnie wzdłuż słynnych tu plaż Sardinero.

Trasa wiodła dalej pod górę, pojawił się wreszcie znak, który poinformował mnie, że Cabo Mayor, gdzie się wybierałam, znajduje się już za 400m.


Kiedy tylko moje oczy ujrzały oczekiwaną latarnię morską, padł mi telefon, moje jedyne źródło zdjęć. Wtedy też przypomniało mi się, że kabel od powerbanka odpoczywa sobie spokojnie w domu…

Poniższych fotografii nie byłoby wcale, gdyby nie mój upór w poszukiwaniach ładowarki na tym odludziu oraz przez sympatycznego, lokatego Pana z restauracji El Barco, który jako jedyny w tym regionie Santandera posiadał kabel do mojego telefonu. Z tego miejsca bardzo serdecznie mu dziękuję <3
Gdy tylko bateria nabrała trochę sił do dalszej współpracy, popędziłam znów w kierunku latarni morskiej i klifu wchodzącego w ocean. Nie pożałowałam decyzji, bo widoczki naprawdę zapierały dech w piersiach.




Zawsze w takich momentach zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo kocham morza, oceany i dźwięk fal rozbijających się o skały…
Dotarłam do samego końca i spotkałam tam uśmiechniętą dziewczynę, która zaoferowała, że zrobi mi zdjęcie. Przystałam na propozycję, zrobiłyśmy nawet kilka wspólnie :). Jak się okazało, Ali jest z Madrytu, a do Santandera przyjeżdża odpocząć, bo jej rodzice mają tu wakacyjny domek. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co mnie sprowadza w te strony. Ali zasmucona tym, że nie znam tu nikogo innego, postanowiła podwieźć mnie do centrum i pokazać miejsce, gdzie można zjeść bardzo dobrą tortillę de patatas w różnych odsłonach (widoczna na zdjęciu powyżej, bar Diluvio). Tym sposobem udało mi się zjechać do centrum tuż przed spodziewanym deszczem. Przy okazji przetestowałam, jak smakuje tortilla de patatas z tuńczykiem i druga, z makaronem rybnym, który jest tu dość popularny.
Pospacerowałam po zatoce, podpytałam w punkcie informacji turystycznej, czy coś jeszcze powinno zostać zobaczone w okolicy, ale okazało się, że dziś zobaczyłam wszystkie ważniejsze miejsca. Odwiedziłam tutejszy market, w którym można zjeść pinchos i napić się piwa, powędrowałam po uliczkach, gdzie odnalazłam katedrę i wskazówki dotyczące szlaku Camino de Santiago. Wtedy właśnie z nieba zaczęły lecieć subtelne krople deszczu. Odbyła się więc planowana premiera parasola w Kantabrii 😀

Drugi dzień upłynął mi leniwie. Od rana lał deszcz, więc wędrowałam pod parasolem poznając tutejsze uliczki. Jedna z nich zaprowadziła mnie do punktu widokowego, Mirador Río de la Pila. Zazwyczaj dojeżdża tu taka mini kolejka, ale akurat dziś była zepsuta, podobno przez deszcz.



Później zeszłam w dół, dotarłam do urzędu miejskiego, gdzie rozstawiono już wielką choinkę. Spacerowałam aleją przy zatoce, podziwiając różne odcienie tutejszego morza i obserwując chmury, z których chwilę później zaczął padać grad…


Planując wycieczkę w te strony, trzeba zawsze mieć na uwadze przestrogę, którą dali mi Hiszpanie, których poznałam, jadąc na lotnisko – chcąc jechać na wakacje na północ, należy przyjechać na dwa, trzy tygodnie, ponieważ przez tydzień zawsze może coś lecieć z nieba :))
Mój drugi wyjazd do Santandera odbył się na początku września. Pogoda wtedy dopisała dużo bardziej, było powyżej 20 stopni i nieustająco świeciło słońce. Dopiero po czterech dniach, kiedy wyjeżdżałam, do miasta wróciły ulewy. Zdjęcia z tej wycieczki umieszczę w kolejnym wpisie, tak dla porównania miasta w różnych porach roku.
