Nieopodal Kadyksu leży miasto, w którym narodził się śpiew flamenco i andaluzyjska ojczyzna sherry, czyli Jerez de la Frontera. Aktualnie kojarzone z dobrym winem z pobliskich winnic i pokazami tańczących koni. Przyjechałam tutaj w 2017 roku z moją współlokatorką kolejką z Kadyksu, takim trochę polskim regio, żeby pozwiedzać okolice. Powitał nas biały budynek dworca zdobiony kaflami ze wzorkami typowymi dla andaluzyjskiej ceramiki.

Z początku nie wiedziałyśmy, w którą stronę ruszyć, by dostać się do centrum, ale po sprawdzeniu na mapie okazało się, że mamy 15min piechotą do serca miasta. Prowadziła nas tam dość szeroka ulica, zupełnie bez drzew. Słońce ogrzewało nas coraz mocniej, średnia temperatura wynosiła dziś nieco ponad 30 stopni, tak wygląda tutaj koniec września i początek października, aż nie wierzę w to, co piszę 😀

Szłyśmy spokojnym krokiem, obserwując otoczenie, raczej mało fotogeniczne: obdrapane, niezbyt zadbane budynki w bardzo zróżnicowanych stylach, w których dało się dostrzec arabską przeszłość, przecinające się drogi pełne samochodów i skuterów. Miasto nie inwestuje w odnawianie czegokolwiek, bo nie ma w tym żadnego interesu. Turystów nie ma tu zbyt wielu, ale dzięki temu miejsce zachowuje swój oryginalny klimat, jest prawdziwe, a nie przesycone tanią komercją.


Przeszłyśmy obok lokalnego targu, naszym celem była jednak twierdza Alcazar pełniąca niegdyś funkcję pałacu i fortecy zarazem. Gdy dotarłyśmy na miejsce, okazało się, że wchodzimy tam dosłownie w ostatniej chwili, bo o godzinie 14.30 zamykają…


Zobaczyłyśmy dawne urządzenia do drążenia oliwek i produkcji oliwy, meczet, łaźnie z pięknymi gwiazdami wyżłobionymi na suficie, przejście, które odgradzało świat muzułmański od chrześcijańskiego i ogrody przepełnione drzewami oliwkowymi i z granatami. Niestety nie udało się nam odwiedzić tutejszej camera obscura, ponieważ wszystkie seanse już się zakończyły.




Wyszłyśmy na wieże, aby popatrzeć na miasto z góry, ale widok nie był zbyt imponujący, to nie ten typ miasta. Żeby poznać jego prawdziwą duszę, trzeba by przyjechać tutaj wieczorem, najlepiej zostać do białego rana i wsłuchiwać się w śpiew flamenco dochodzący z tutejszych tapas barów i uliczek.


W celu przybliżenia tej wizji udałyśmy się coś zjeść, o dziwo, na chwilę przed zamknięciem na czas sjesty w barze akurat miała występ grupa śpiewająca flamenco!

Było cudownie. Zjadłyśmy przy barze kanapki z tortillą, przysiadł się do nas Meksykanin i Włoch, którzy studiują muzykę flamenco na tutejszej uczelni. Ich pasja sprowadziła ich do tego miasteczka i postanowili podzielić się z nami tym, co tutaj najważniejsze. Pokazali nam dzielnicę, z której wywodziła się popularna tancerka Lola Flores, jej dom i pomnik. Doradzili gdzie najlepiej udać się i kiedy, by posłuchać i wczuć się w ten wspaniały andaluzyjski klimat. I dopiero wtedy dostrzegłam w tym mieście coś zupełnie innego i fajnego, mimo że z początku ta wizyta wydawała mi się moją ostatnią tam, to teraz mam ochotę wsiąść w pociąg i zawrócić, by słuchać muzyki i głośnych rozmów, wczuwać się i żyć tym, co gra w duszy mieszkańcom.


